Z imprezami z 'szutrem w nazwie' do tej pory nie było nam jakoś po drodze. W zeszłym roku mieliśmy uczestniczyć w Kalyckich Szutrach, lecz wobec wybuchy pandemii i kilkukrotnego przekładania wyścigu - ten w tamtym roku się nie odbył - a opłaty zostały przeniesione na 2021. Na początku roku pojawił się nowy termin - 30 maja. Taką datę wpisaliśmy w kalendarz startów. Później okazało się, że wyścig znów zmienił termin - na 15 maja. Dowiedzieliśmy się w ostatniej chwili - i niestety start kolidował nam z innymi planami.
Tak czy siak w kalendarzu na ten rok wpisany mieliśmy również inny pobliski wyścig tego samego organizatora - Koszęcińskie Szutry. Mocno się zdziwiliśmy, gdy chcąc zapisać się miesiąc przed imprezą okazało się, że został wyczerpany już limit zawodników. Na szczęście przewidziana została jeszcze dogrywka - jakoś udało się zapisać czterech zawodników. Wyścigu tego nie traktowaliśmy jako priorytet, a bardziej jako rozgrzewka przed odbywającym się dzień później wyścigiem szosowym - Bike Atelier Road Psary. Sposób rozgrywania Szutrów ogłoszono kilka dni przed nimi - start miał odbywać się w czterech grupach, w kolejności alfabetycznej. Taki wybór był dość niefortunny, ale o tym później.
W sobotni ranek pogoda była taka sobie. Dojeżdżając na miejsce uwagę zwracała duża ilość grzybiarzy w okolicznych lasach. Na wyścigu trzeba więc będzie dodatkowo uważać - na trasie mogą pojawiać się niczego nieświadomi postronni ludzie. Inną rzeczą rzucającą się w oczy podczas dojazdu była płaskość terenu - niespotykana w naszej okolicy, tutaj wszechobecna. Miejsce startu zostało dobrze wybrane. Był i obszerny parking, i sprawnie zorganizowane biuro zawodów na terenie parku wodnego - przyznam się, że nie spodziewałem się takiej infrastruktury w małym Koszęcinie. Na miejscu zwracała uwagę duża ilość fotografów - to zawsze cieszy, zdjęć z imprezy nigdy za wiele.
Jak wspomniałem wcześniej - start odbywał się w czterech grupach po mniej więcej 50 osób, puszczanych co 5 minut. Zostałem umieszczony w trzeciej, więc mogłem obejrzeć dwa wcześniejsze starty. Widać było, że niewiele osób przyjechało się tutaj pościgać - szybko startowały mniej więcej dwa pierwsze rzędy z grupy, reszta ruszała swoim tempem - bez specjalnego pośpiechu. W mojej było podobnie. Powodowało to dość szybkie rozbicie grupy startowej na małe grupki i jazdę w pociągach, czemu sprzyjały tytułowe drogi szutrowe.
Taki a nie inny podział na grupy moim zdaniem szybko pokazał swoje wady. Zawodnicy startujący w pierwszej grupie nie mieli na trasie maruderów z grup wcześniejszych i mogli swobodnie jechać własnym tempem. Zwycięzca ostatniej grupy tych zawodników na trasie musiał wyprzedzić ponad 100. Gdyby trasa składała się z samych szerokich szutrów to pewnie nie byłoby to wielkim problemem, ale sporo było też miejsc węższych, z błotem czy kałużami po jednej stronie. Wolniejsi zawodnicy zawsze zajmowali łatwiejszy pas. Czasem jechali też w dość nieprzewidywalny sposób tworząc z wyprzedzającymi zawodnikami niebezpieczne sytuacje, co zdarzyło się też w mojej grupce - kolega na rowerze przełajowym wylądował na poboczu. Czołówka pierwszej grupy jednak również miała problemy, bo ktoś pozmieniał oznaczenia - jadący na czele Kuba stracił przez to 4 minuty. Czwarta grupa miała już poprawione oznaczenie. Reasumując - moim zdaniem taki podział na grupy był niezgodny z ideą sportu i rywalizacji zawodników w jednakowych warunkach.
Co do oznaczenia trasy - kierunek jazdy wskazywały drewniane strzałki. Stąd problem w jednym czy dwóch miejscach, bo takie strzałki łatwo było obrócić. Poza tym nie są one zbyt dobrze widoczne z większej odległości. Ładnie wyglądają i dobrze wpasowują się w ideę wyścigu na łonie natury, natomiast ich funkcjonalność jest problematyczna. Standardem są kwadratowe oznaczenia - białe strzałki na niebieskim tle. Taki wybór kolorów jest przemyślany - niebieski jest kolorem bardzo rzadko występującym w przyrodzie, a biała strzałka na niebieskim tle daje dobry kontrast, i to praktycznie przy każdym kolorze szkieł w okularach. Przyznam, że problem z oznaczeniem przewidywałem już przed wyścigiem i po raz pierwszy wystartowałem z telefonem na kierownicy, na którym na bieżąco śledziłem przebieg trasy. Dobrze, dość tego narzekania, bo wyścig miał więcej zalet, niż wad.
Tempo do mety było bardzo wysokie - mi licznik pokazał prawie 30km/h. Kilometr przed metą sam przestrzeliłem zakręt, co prawdopodobnie kosztowało mnie miejsce na podium. Pretensji nie mam, bo końcówkę wyścigu zawsze powinno się objechać przed wyścigiem. Na mecie czekał organizator - kowal artystyczny z zamiłowania i zawodu - który wręczał własnoręcznie wykute dla wszystkich uczestników pamiątkowe medale (do tej pory nie wiem co to za kształt, ale mam przeświadczenie, że może on pełnić jakąś funkcję). To jest coś. Po wyścigu był też posiłek regeneracyjny na urokliwej stołówce, przypominającej trochę epokę PRL.
Wyścig wrzuciłbym do wora z napisem 'sympatyczny'. Na starcie nie było czołówki zawodników, przez co poziom był niższy niż na wyścigach cyklicznych. Organizatorowi troszkę zabrakło doświadczenia, ale większość rzeczy stała na średnim i wysokim poziomie.