Uczestniczyłem we wszystkich 40 wyścigach do tej pory zorganizowanych w Bike Atelier MTB Maraton. 39 ukończyłem na dystansie PRO. Po tych 5 latach mam trochę przemyśleń na temat cyklu, który ma kilka zalet, które łatwo jest znaleźć w materiałach marketingowych, czy na fanpage'u imprezy. Wszystkie wady i wpadki są natomiast przemilczane. Czyżby ich nie było? Czy może jest to efekt sprawnej moderacji w social media? Na szczęście strona klubowa daje mi możliwość napisania tego, co chcę. Tak więc kilka wad, lub jak kto woli – grzechów Bike Atelier MTB Maraton:
Zmęczenie może być cechą pozytywną wyścigu, w końcu jest to efekt współzawodnictwa, za który uczestnicy w dodatku płacą. Natomiast męcząca jest, zwłaszcza dla drużyn, konieczność brania rok do roku udziału w coraz większej ilości edycji. Na Bike Atelier MTB Maraton najpierw były 4, potem 6, 8, 10, a w tym roku 12. Idę o zakład, że w 2020 na tym się nie skończy. Powód? Ambicje i marketing. Chęć bycia największym w każdym policzalnym aspekcie organizacji imprez. 12 edycji ma najpopularniejsza konkurencja. Od strony zawodników prowadzi to jednak do wypalenia. Tyle edycji powoduje również, że ciężko jest jeździć na poważnie dwa cykle, co urozmaiciłoby choć trochę życie. Będąc w tym środowisku nie słyszałem do tej pory, żeby któryś zawodników domagał się zwiększenia ilości wyścigów w cyklu. Słyszałem natomiast wiele przeciwnych opinii.
Wałkowane z roku na rok lokacje straciły już swój urok. Trasy są praktycznie takie same, tudzież puszczone w odwrotnym kierunku, wszędzie natomiast widać wtórność. I może ze względów sentymentalnych jeżdżenie Olkusza, Żarek czy Psar zawsze będzie dawać pewną dawkę szczęścia, ale maraton w Dąbrowie Górniczej, którego trasa przebiega w pobliżu Zawiercia, to już przesada. Zawiercie naprawdę przeprasza za pokazanie najgorszych ścieżek w okolicy. Oczywiście na Jurze są fajne tereny, natomiast są one poza zasięgiem organizatora – zbyt daleko od miast, które byłoby stać na organizację.
Każdy cykl maratonów posiada określoną pojemność, powyżej której staje się masówką, w której indywidualny zawodnik traci znaczenie, niezależnie czy jeździ w czubie, czy w ogonie. Bike Atelier MTB Maraton przekroczył tą granicę już jakiś czas temu. Piszę to jako zawodnik startujący zazwyczaj z któregoś z pierwszych dwóch sektorów, więc rzadko zdarza mi się konieczność wyprzedzania zawodników jadących wolniej. Z roku na rok niestety jest ciaśniej. Organizator próbuje kombinować – czasem puszcza sektory co 2 minuty, zwiększył też ich ilość o jeden, zmienił również współczynnik sektorowy. Ja poprawy nie widzę. Dobrym rozwiązaniem byłoby startowanie każdego dystansu np. co pół godziny, ale trudności organizacyjne przy takim rozwiązaniu są większe, więc pewnie nie jest to brane pod uwagę.
Każda cykliczna impreza kolarska powinna mieć swój target, czyli grupę ludzi, do których jest adresowana. BikeMaraton każdy powinien kojarzyć z trasami górskimi, Mazovię – z płaskimi, a MTBCross z pagórkowatymi i mocno interwałowymi trasami Gór Świętokrzyskich. Te cykle ściągają określoną grupę ludzi. Jak to wygląda na Bike Atelier MTB Maraton? Tak więc są trasy totalnie płaskie, totalnie górskie, i są te po środku. Ktoś mógłby tutaj podać chwytliwe hasło reklamowe – "każdy znajdzie coś dla siebie". Ja jednak podam inne – "rzeczy do wszystkiego, są do niczego".
Dwie sytuacje z tego sezonu. Pierwsza już w Rybniku – na tej sprinterskiej edycji miałem pecha – gdzieś w okolicy 35km złapałem gumę. Wymiana dętki zajęła mi całe 19 minut, spadłem daleko, w okolicę zawodników, z którymi zazwyczaj nie spotykam się na trasie. Zauważyłem, że jeden z mijanych zawodników wyrzucił w krzaki opakowanie po zużytym żelu. Dodajmy dla ułatwienia, że był to zawodnik w koszulce z napisem "Bike Atelier", który jest sprzedawcą w jednym z salonów tej sieci. Oczywiście zwróciłem mu uwagę, że tak się nie robi – regulamin dość jasno mówi, że za świadome wyrzucanie śmieci poza strefą bufetu dostaje się DSQ. Odpowiedź dał jasną – on startuje już wiele lat, i wie najlepiej co można, a poza tym jak chcę, to "on może się cofnąć po to opakowanie i wsadzić mi je w dupę". Bez komentarza. Do penetracji na szczęście nie doszło.
Druga sytuacja miała miejsce na jednym z ostatnich maratonów, gdzie nasza zawodniczka została uderzona w twarz przez zawodnika innego zespołu. Nie ma wątpliwości, że zrobił to celowo.
Każde miasto, z którego startuje BAM, jest sponsorem cyklu, a więc organizator dostaje od niego pieniądze. Nie jest to kwota mała. Mało miejscówek jest stać na taki wydatek, np. Zawiercia nie było. Stać jest tylko te większe miasta / bogatsze gminy. Zwykle na terenie miasta niewiele jest lokalizacji, z których można wystartować peleton, a które jednocześnie byłyby wystarczająco medialne i pojemne. I niestety jest to kolejny minus – okolice startu/mety są zazwyczaj strasznie wymuszone. Gdyby start odbywał się trochę dalej – nie byłoby problemu, bo zawodnicy otrzymywaliby esencję trasy. Prowadzi to do kuriozalnych i skrajnych sytuacji. Pierwsze co mi przychodzi do głowy – Racibórz i nudny jak flaki z olejem dojazd do Rafako.
Wspomnieć w tym miejscu należ też o Kielcach. Jakby to powiedzieć… dojazd do mety maratonu w Kielcach odbywał się w normalnym ruchu samochodowym. Ostatnie 2km były puszczone wzdłuż ruchliwej arterii miejskiej. Było czasem zbyt wąsko, żeby zmieścić się obok samochodu. Trzeba było wskakiwać na chodnik, kombinować. Jechałem w połowie stawki PRO, na szczęście sam, aczkolwiek musiałem wymijać co jakiś czas zawodników końcówki Hobby. Nie musiałem więc rywalizować o lokatę. Co prawda policja w kilku miejscach próbowała kierować ruchem, ale jak pokazuje rzeczywistość – na takiej drodze jest to niemożliwe. Dość powiedzieć, że w tych warunkach jeden z naszych zawodników został źle pokierowany i dojechał do zjazdu na autostradę. Poza tym dziwie się, że ktoś w ogóle zaakceptował plan zabezpieczenia tej trasy.
Prawda jest taka, że na maratonach MTB lepszym miejscem na start jest jakaś większa wieś. Ale na takie lokalizacje startowe w cyklu Bike Atelier MTB Maraton raczej nie ma co liczyć.
Z sentymentem wspominam pierwszy rok cyklu, czyli nie tak odległy 2015. Pomijając wszystkie powyższe grzeszki – jak wtedy nie byłaby zorganizowana ta impreza, tak broniła się kwotą wpisowego. 40zł – start na dystansie PRO do ostatniego dnia poprzedzającego imprezę, 30zł na dystansie Hobby. Ile jest teraz – no teraz na dwa dni przed startem opłata wynosi 80zł niezależnie od dystansu. Tyle musi zapłacić amator chcący brać udział w imprezie. Czym można uzasadniać taką podwyżkę? Trzeba by oczywiście zapytać organizatora. Zakładam, że odpowiedź byłaby dość szablonowa: "inflacja / bo wszystko drożeje" lub "podnoszenie standardu usług". Można zgodzić się w pewnym zakresie z pierwszym powodem, bo to uzasadnia podwyżkę o jakieś 25%. Drugi powód – no cóż, jeśli za podnoszenie jakości usług można uznać metalowy medal, który można otrzymać zapisując się co najmniej z tygodniowym wyprzedzeniem na imprezę, to faktycznie – jest to uzasadnione. Z drugiej strony impreza się rozwinęła, frekwencja jest co najmniej 2-3 razy większa, więc więcej jest również wpływów z wpisowego. Rok do roku idzie się już przetartymi ścieżkami, więc można korzystać z wcześniejszych wzorów (patrz: trasy), co prowadzi do optymalizacji kosztów. Wpisowe jednak można podnosić dopóki frekwencja się utrzyma.
Tak czy siak, pomimo wad, pewnie nadal będziemy gościć na maratonach tego cyklu. Będąc amatorem nie można poświęcić wiele czasu na sport, a mając wyścig "za płotem" i taki, na który trzeba jechać kilka godzin – na pewno wygra pierwsza opcja.