Z wszystkich maratonów cyklu Bike Atelier ten powinien być dla nas najważniejszy. Powód jest prosty - w zasadzie jako jedyny odbywa się na Jurze Krakowsko-Częstochowskie, której prawie wszyscy w drużynie jesteśmy mieszkańcami. Wcześniej dokonaliśmy małego rekonesansu trasy i delikatnie mówiąc - byliśmy zawiedzeni. Trasa może i fajna, ale po pierwsze mocno zarośnięta, a po drugie - znając te tereny spodziewaliśmy się czegoś lepszego.
Choć Żarki oddalone są od Zawiercia o raptem 20km, to dojazd nie był taki prosty. Wcześniej zostaliśmy poproszeni o udzielenie wywiadu dla telewizji Polsat News, jak na złość - w dniu tego wyścigu, o 9:15, na zamku Ogrodzieniec - czyli kompletnie nie po drodze. Takie okazje nie zdarzają się zbyt często, więc dojazd na maraton odbył się okrężną drogą. Dojechaliśmy późno, ale perfekcyjna organizacja maratonu umożliwiła bardzo szybkie załatwienie wszystkich formalności, wystarczyła do tego jedna osoba. Pochwały dla organizatora. Dodatkowa pochwała dla Maćka - choć zapomniał zabrać zacisku koła z Ogrodzieńca i numeru startowego z domu - w godzinę udało mu się je przywieźć. Nie chciałbym wiedzieć ile przepisów o ruchu drogowym złamał, żeby tego dokonać. Najważniejsze, że dotarł bezpiecznie na czas.
Na maraton wystawiliśmy, głównie z powodu wakacyjnego okresu urlopowego, jedynie 7-osobowy skład. Niektórzy zawodnicy musieli wybrać się na konkurencyjny maraton do Pińczowa - w przeciwnym wypadku nie udało by im się zrobić tam klasyfikacji generalnej. Patrząc na listę startową wyścigu w Żarkach - pozostałe, rywalizujące z nami zespoły przyjechały w normalnych składach, co zapowiadało trudną walkę do końca.
W Żarkach-Leśniowie bywałem wiele razy na rowerze, ale takiego tłoku jak w tą niedzielę nigdy nie widziałem. Wszędzie zaparkowane były samochody, multum ludzi i rowerów. Miejsce startu zatłoczone do granic możliwości. Start, jak zwykle punktualny, odbył się bez przeszkód. Wszyscy rozmieszczeni byliśmy w trzech pierwszych sektorach. Ja ulokowałem się na końcu drugiego, obok Marcina Rasztabigi i Maćka. W tym sektorze, jak zawsze w pierwszej linii, stała także Ania.
Start był bardzo ważnym elementem tego maratonu. Po 100 metrach asfaltu zaczynał się teren, zwykła, dwuścieżkowa droga polna, na której ciężko się wyprzedza. Po dojechaniu do rzeczonej ścieżki peleton ułożył się w dwóch równoległych pociągach. Stan ten nie trwał jednak długo, po jakichś 2km można było już swobodnie wyprzedzać i atakować. Nie powiem, cieszyłem się z takiego przebiegu zdarzeń, bowiem nadal jechałem obok kolegów z drużyny, pracując razem mogliśmy zmniejszyć straty spowodowane kiepskim ustawieniem w sektorze. Na zjazdach trochę mi odskakiwali, jednak na płaskich odcinkach odrabiałem straty i znów jechaliśmy razem. Od 4km trasa biegła, jakże lubianymi przez okolicznych amatorów, ścieżkami rowerowymi, m.in. w okolicach urokliwej pustelni w Czatachowej. Widziałem, że grupa nie zna drogi, czuje się niepewnie i waxha się w wielu miejscach, więc wyszedłem na czoło i ją prowadziłem.
Dalej zaczynały się odcinki trochę bardziej techniczne - śliskie zjazdy, mokre pola i jedno "morze" błota, po którym nawet nie próbowałem przejechać. 26-calowy sztywny rower przy współpracy z dość słabo technicznie jeżdżącym zawodnikiem radził sobie przeciętnie. Uciekł mi Maciek, uciekł mi Marcin, uciekło również kilku zawodników, których chciałem pilnować. Straciłem motywację do jazdy.
Coś we mnie strzeliło. Pękło, nagle. Blokada zniknęła. Zaczęło się na 29km, asfaltowy podjazd. Znałem go z objazdu, wiedziałem, że jest długi i nie warto wyrywać się na początku. Jadąc w kilkuosobowej grupie odczekałem połowę jadąc na plecach innych zawodników, ale przyszła moja zmiana na prowadzeniu. Mimo, że pojechałem spokojnie, inni zostali. Przed końcem podjazdu dogoniłem następną grupę. Po sobie były jeszcze dwa takie podjazdy, na każdym urywałem się i przeskakiwałem do innej grupy.
Trasa biegła dobrze mi znanymi terenami w okolicach Bobolic i Mirowa. Obawiałem się ich, znane są ze swych piaszczystych ścieżek, z którymi "małe koło" słabo sobie radzi. Tutaj z pomocą przyszła jednak pogoda, wcześniej w tygodniu padało, piach został związany w podłożu i nie był już taki kopny. Mijałem następnych zawodników nawet nie próbując z nimi współpracować.
Objazd trasy dał mi jeszcze jedną cenną informację - końcówka, choć miejscami piaszczysta, była dość prosta. Cały czas jechałem swoim tempem, sprawdzając jedynie, czy ktoś nie próbuje mnie dogonić. Pewność jednak mnie zgubiła. 200m przed metą dopadł mnie Marcin Gembicz. Do tej pory nie wiem jakim cudem go nie zauważyłem. Minął mnie tak szybko i pewnie, że nie dałem rady wsiąść mu na koło, a meta była za przysłowiowym "rogiem". Straciłem jedno miejsce w klasyfikacji Open, ale jak się później okazało, dzięki temu jednemu miejscu wyżej na następnym wyścigu startowałbym z pierwszego sektora. Z drugiej strony 7km przed metą pożyczyłem skuwacz, zeszło mi na tym dobre pół minuty. Gdybym nie pożyczał... Kolejne doświadczenia, w każdym bądź razie zawsze ale to zawsze trzeba walczyć do samego końca.
Na tym maratonie, pomimo wąskiego składu, utrzymaliśmy pozycję w klasyfikacjach drużynowych nieznacznie odrabiając straty. Mogło być lepiej, ale była dużo większa szansa, że będzie gorzej. Może również cieszyć III miejsce w kategorii M3 dla Adama.
Powiem szczerze, że wyścig i trasa zapowiadały się tak sobie. Sportowa rywalizacja spowodowała jednak, że nikt nie był zawiedziony i naprawdę warto było wziąć udział w tej imprezie. Na ogromny plus - sympatyczna atmosfera i dużo znajomych twarzy.