Pewnego majowego dnia, niewiadomo skąd, niewiadomo jak, w mediach społecznościowych pojawiła się informacja o nowym cyklu maratonów w Polsce - Bike Atelier MTB Maraton. Co bardziej dla nas istotne - cały cykl miał się odbywać w czterech bliskich lokalizacjach: Katowicach, Dąbrowie Górniczej, Psarach i Tychach. Nie było się nad czym zastanawiać, kilka telefonów, maili, mała mobilizacja. Odzew - jedziemy!
W zasadzie nie wiadomo było czego można się spodziewać. Z jednej strony organizator - duża sieć sklepów rowerowych, która powinna gwarantować imprezę na wysokim poziomie. Z drugiej strony miejsce startu - Dolina Trzech Stawów, nijak nie pasująca charakterem do wyścigów kolarstwa górskiego. Pewne było tylko jedno - piękna pogoda.
Do Katowic pojechaliśmy w pięcioosobowym składzie. Ni mniej, ni więcej w takim, jaki potrzebny był do klasyfikacji drużynowej. Start odbywał się w sektorach, które puszczano co minutę - od najmłodszej kategorii wiekowej. Ania była bardzo zadowolona, mogła ustawić się w swoim ulubionym miejscu - pierwszym rzędzie całego wyścigu. Zaraz za nią ustawił się Krzysiek, w następnym sektorze stałem ja i Adam, w jeszcze dalszym - Marek.
Nie bardzo wiedziałem jak rozegrać ten wyścig. Płaski charakter trasy sugerował, że od początku będą tworzyć się pociągi. Zabranie się w jednym z nich na starcie powinno gwarantować dobry wynik. Chyba, że tak jak w moim przypadku - szybki start nie jest domeną. Tym razem też nie był. W parę chwil wszyscy odjechali, a ja łapałem się tego, co odpadło od czołówki i wcześniejszego sektora. Sytuacja taka trwała aż do hałdy na 12. kilometrze. Hałda ta była fajnym, wyróżniającym się elementem bardzo takiej-samej trasy. Zaraz za nią udało mi się podczepić pod zawodników Bike Atelier Team. Pasowało mi to bardzo, bo wiedziałem, że dobrze znają trasę. Była ona co prawda dobrze oznaczona, ale duże prędkości na niej rozwijane nie sprzyjały koncentracji uwagi i powodowały możliwość łatwego pobłądzenia.
Następnych parę kilometrów to mały chaos i tasowanie się, niektórzy zdążyli się już dojechać, inni osiągali dopiero swoje normalne prędkości długodystansowe. Wyszło tak, że zostałem sam z Andrzejem Woźnicą, reszta nie wytrzymała. Współpraca dobrze się układała. Czułem się nieco mocniejszy, zwłaszcza w prostym terenie. Spróbowałem więc dwa razy mu odjechać. I dwa razy po tym jak próbowałem - przestrzelałem jakiś zakręt, przez co to ja przez chwilę musiałem być tym "goniącym". Dałem sobie spokój. Jakieś 10-15 kilometrów przed metą dojechała nas jednak większa, bodajże 5-osobowa grupa. Nie było to złe, większy pociąg może jechać szybciej. Dzięki temu parę kilometrów dalej udało się nam dogonić inną grupkę, w której jechał m.in. Łukasz Rycombel. Przyznam, że jeśli dobrze pamiętam - byłem w stanie dać tylko jedną dłuższą zmianę. Tempo było za mocne, by prowadzić grupę, i znacznie za słabe - by z niej odpaść. Andrzej jednak nie wytrzymał i odpuścił.
W tej dużej grupie było ciekawie, powiedziałbym nawet więcej - było szosowo. Prędkość w terenie 30-35km/h, rower za rowerem co 10-20cm, dodatkowo na ruchliwszych ścieżkach katowickiego parku - przechodnie z dwóch stron i tylko wąski "tunel" po środku. Niby wszystko na granicy, ale czuło się pewność i doświadczenie. Gdyby tak wyglądały amatorskie wyścigi szosowe - chętnie brałbym w nich udział.
O ile można powiedzieć, że start wyścigu przespałem, to finisz był kompletną porażką. Dojazd do mety wyglądał tak, że wypadało się z lasku, trzeba było zwolnić i pokonać głębszy rów, dalej 300 metrów sprintu po asfalcie. Z mojej grupy kilka osób mogłem jeszcze objechać. Mogłem, gdybym wiedział, że to już koniec. Zastanawiałem się czemu kolegom tak śpieszy się przy przejeżdżaniu tego rowu... jak się dowiedziałem - było za późno. Końcówkę pokonałem w wolnym tempie nieco zniesmaczony tak prostym błędem. Jeszcze gorszy finisz, a w zasadzie ostatnie kilometry, zaliczył Adam. Jechał w okolicy 4-5 miejsca open. Parę kilometrów przed metą pomylił jednak trasę i nadłożył 3 kilometry, przyjeżdżając tylko 20 sekund przede mną. Co zabawniejsze - musiał odeprzeć atak czołówki grupy, z którą wiozłem się w końcówce. Może ja byłem zniesmaczony, za to Adam był wściekły...
Niedługo po mnie na mecie zameldował się Marek, potem Krzysiek. Nieco później - Ania, która i tak była pierwszą kobietą na finiszu. Dała z siebie absolutnie wszystko, siły starczyło tylko na to, żeby przejechać przez linię mety i paść na trawie. No cóż, oprócz trudów trasy tego dnia upał grał również bardzo dużą rolę.
O pierwszym maratonie z cyklu Bike Atelier MTB Maraton można mówić praktycznie w samych pozytywach. Małym minusem mogła być trasa, ale w pobliżu Katowic ciężko wyznaczyć coś trudniejszego. Ania, Krzysiek i Marek stanęli na pudle. Według moich obliczeń byliśmy też na pierwszym miejscu w klasyfikacji drużynowej. Ciężko więc nie być niezadowolonym.